- Ludziom trudno było uwierzyć, że niewidomy fizyk może prowadzić badania naukowe.
Przeprowadzałem je i to z ludźmi, którzy często po raz pierwszy mieli przyrząd pomiarowy
w dłoni.
Z dr. Przemysławem Kiszkowskim, emerytowanym pracownikiem Wydziału Fizyki
UAM, współautorem artykułu "Radiestezja a nauka" rozmawia Magdalena Ziółek.
- Panie Doktorze, z wielką precyzją podał mi Pan drogę do swojego mieszkania?
- I pomyślała Pani, że to kpina: "prowadzi mnie niewidomy"!
Mam wyobraźnię ruchową, jadąc samochodem, zwykle dopytuję się o nowe "zasadzki". A tę drogę znam jeszcze z czasów, kiedy widziałem. Wie Pani, kiedy wszedłem w środowisko akademickie, zauważyłem, że ludzie mają problem z moim inwalidztwem. Wielokrotnie musiałem potwierdzać,
że niewidomy może pracować naukowo.
- Krążą o panu legendy. Podobno wyprowadza Pan wzory w pamięci?
- No tak! A właściwie dlaczego wydaje się Pani to dziwne? Człowiek pewnych rzeczy może się nauczyć. Kiedy robiliśmy badania dla archeologów w Grzybowie, musiałem nauczyć się obsługi aparatury: elektronicznej, optycznej, aż do komputerowej włącznie. Policzyłem sobie, że na stanowisku pomiarowym znajdują się 24 wtyczki i nauczyłem się, jakie efekty mogą zaistnieć, kiedy któraś z nich nie kontaktuje.
W trakcie tych badań znaleźliśmy pierwotne grodzisko, pochodzące z początków X wieku, wytyczyliśmy przebieg jego wałów. Prof. Zofia Kurnatowska, dziękując nam za współpracę, powiedziała, że zaoszczędziliśmy im kilkadziesiąt lat pracy. A badania prowadziłem głównie z osobami z zewnątrz, większość z nich po raz pierwszy miała w ręku urządzenia pomiarowe.
- Na czym polegały te badania?
- To była tzw. metoda elektrooporowa, polegająca na mierzeniu oporu ziemi. W ten sposób można wykryć obiekty znajdujące się pod ziemią. Dopracowaliśmy ją razem z prof. Henrykiem Szydłowskim w trakcie przeszło 10-letnich badań nad radiestezją.
- Podobno zaczynał Pan pracę na uczelni jako entuzjasta różdżkarstwa? Czy to prawda?
- Tak, ale
po 7 latach ciężkiej pracy doszliśmy do wniosku z prof. Szydłowskim, że nie jest to zjawisko naukowe i nie ma ono nic wspólnego z fizyką.
- Jak do tego doszło?
- Radiestezja składa się z trzech elementów. Po pierwsze, że istnieją żyły wodne, po drugie żyły te promieniują i w końcu, że radiesteta może to promieniowanie wykryć. W trakcie badań doszliśmy do wniosku, że wszystkie te trzy założenia są fałszywe. Żyły wodne są rzadkością, z reguły są to rozległe pokłady mokrego piasku. Z medycznego punktu widzenia nie ma organu, który reagowałby na promieniowanie.
Sprawdziliśmy też, że różdżkarze potrafią nieznacznym ruchem ręki wprawić wahadełko czy różdżkę w ruch. Oczywiście, tego wszystkiego musieliśmy się dowiedzieć.
Koledzy nagrywali mi na taśmy literaturę na ten temat, słuchałem audycji radiowych. Nawiązywaliśmy współpracę z różdżkarzami, geografami i innymi specjalistami, uczyliśmy się obsługi urządzeń pomiarowych.
- Jak to się stało, że trafił Pan na fizykę?
- Wzrok traciłem powoli, to był zanik siatkówki. Pierwszą pomoc stanowił dla mnie magnetofon, pamiętam, że ważył około 20-30 kilogramów. Do doktoratu koledzy nagrywali mi na taśmę potrzebne książki i publikacje. Mój kolega, prof. Wojciech Nawrocik, załatwił dla mnie magnetofon
szpulowy, potem inny kolega przyniósł mi magnetofon kasetowy. To, że studiowałem fizykę, cały czas mi pomaga, chociażby w nauce obsługi komputera. Jestem chyba jednym z niewielu niewidomych, pracujących w środowisku Linux. Szkoda, bo wszystkie problemy muszę sam rozwiązywać.
- Jak wspomina Pan swoje pierwsze lata pracy na UAM?
- Miałem kłopoty z ukończeniem doktoratu. Stosunki w zakładzie nie były najlepsze, poza tym "podpadłem" partii.
Mój ojciec był podpułkownikiem i zginął w Starobielsku, lubiłem też opowiadać dowcipy polityczne. Uważano, że nie mogę mieć zajęć ze studentami i chciano mnie przenieść do
PAN-u. Na szczęście prof. Arkadiusz Piekara przeciwstawił się i zaproponował mi etat techniczny. Zgodziłem się na to, kiedy okazało się, że będę mógł zająć się tym, co mnie najbardziej
interesuje. Wtedy to była radiestezja. Razem z prof. Szydłowskim zaczęliśmy jeździć na obozy ze studentami, na których prowadziliśmy nasze badania.
- To były obozy naukowe?
- Tak, ale proszę pamiętać, że czasy były specyficzne. Był taki jeden obóz, przed którym siedziałem przy telefonie "z duszą na ramieniu" i czekałem, co się jeszcze wydarzy.
Najpierw dowiedziałem się, że nie możemy liczyć na obiady na miejscu. Potem, kiedy (w ramach oszczędności) zdecydowaliśmy się sami je gotować, nie mogliśmy wypożyczyć uniwersyteckich butli gazowych, bo studenci wyjechali z nimi na Węgry i je sprzedali. W szkole, w której mieszkaliśmy, była awaria sieci wodociągowej. Mieliśmy wodę o zapachu gnojówki, a nasi studenci zostali zmuszeni do kopania rowu pod nową rurę. Na tym obozie wsławił się obecny dziekan fizyki, podobno najzręczniej podrzucał placki ziemniaczane na patelni. Zresztą tych przygód było znacznie więcej. Bywało, że nasi studenci wynajmowali się w gospodarstwach przy żniwach i w ten sposób "załatwiali dla nas obiady". Gospodynie, jak widziały te wystające żebra, obdarowywały ich prowiantem.
- Czym Pan się teraz zajmuje?
- Skończyła mi się praca dla archeologów, tu pod ścianą, widzi Pani, stoją urządzenia. Tego wszystkiego dorabialiśmy się latami. Teraz siedzę przed komputerem i przegrywam pewne rzeczy z kaset na mp3. W sumie szkoda mi tych obozów, dla mnie to była forma wypoczynku na świeżym powietrzu.
Dziękuję za rozmowę
Źródło: "Życie Uniwersyteckie" nr 6 (177) czerwiec 2008, strona 25
Wydawca: Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.